Szukaj tematu w zasobach archiwum

jueves, 9 de abril de 2015

Opowieść szoferki o arabskich księżniczkach

Woziłam arabskie księżniczki. Opowieść szoferki o najbogatszych księżniczkach świata (oraz ich służących, nianiach i jednym królewskim fryzjerze).  Autor: Amelia Jayne Larson

Mają wszystko, co można kupić za pieniądze, ale żyją w złotej klatce. Wynajęty za kilkadziesiąt tysięcy dolarów pokój dla serwisu do herbaty, walizki pełne pieniędzy, niekończące się zakupy w najdroższych butikach i serie operacji plastycznych traktowanych równie lekko, co wizyta u fryzjera – to wszystko zobaczyła autorka tej książki, zatrudniona jako szoferka dla saudyjskich księżniczek i ich świty podczas ich wizyty w Ameryce.

Za granicą Allah nie patrzy. Poza swoim krajem Saudyjki mogą się ubierać jak chcą. W dalekiej Ameryce zrzucają hidżaby i ubierają się w minispódniczki z najnowszych kolekcji od drogich projektantów. Mają wszystko, co można kupić za pieniądze, ale żyją w złotej klatce. Czy ubrane w kreacje od Diora i Chanel, ale traktowane jak własność swoich mężów arabskie księżniczki są szczęśliwe?

Jej nazwisko nie figuruje na liście lokatorów, pocztę przekierowała na inny adres. Przed spotkaniem upewnia się, że nikogo nie informowałam o miejscu, w którym się umówiłyśmy. Dlaczego się ukrywa? W książce "Woziłam arabskie księżniczki" opisała, jak zachowują się kobiety z królewskich rodów na wakacjach w Los Angeles. I zaczęła dostawać pogróżki.

Saudyjskie księżniczki bywały niegrzeczne, bezmyślne, głupkowate i groteskowe. Gdy Jayne Amelia Larson opisała to w książce "Woziłam arabskie księżniczki", zaczęła dostawać pogróżki.

Książka ta oparta jest na prawdziwych doświadczeniach, które zdobyłam w czasie kilkuletniej pracy jako szofer w Los Angeles. Żeby stworzyć interesującą narrację, połączyłam i skondensowałam wiele autentycznych wydarzeń i zmieniłam trochę ich chronologię - napisała autorka.

Zmianie uległy też liczne imiona, nazwiska i cechy szczególne ludzi, których poznałam i z którymi pracowałam, jak również miejsca, gdzie się z nimi zetknęłam. Czasem tworzyłam bohaterów w oparciu o kilka prawdziwych pierwowzorów, aby lepiej pokazać charakter ludzi, o których piszę, oszczędzając czytelnikom przytłaczającej mnogości postaci.

Zależało mi na tym, żeby wiernie oddać swoje doświadczenia, więc opisując wydarzenia, miejsca i rozmowy, opierałam się na notatkach robionych w czasie pracy oraz na wspomnieniach. Wydaje mi się, że byłam uważna i wiele zapamiętałam, a przynajmniej to sobie wmówiłam. Pamięć ludzka jest jednak zawodna i pewnie nie wszystkie szczegóły udało mi się wiernie przedstawić. Książka ta zawiera moją własną interpretację wydarzeń, których byłam świadkiem lub w których brałam udział.

Zaczęło się od pieniędzy. Nie wielkich, saudyjskich pieniędzy, z których skrzyniami podróżują rzekomo po świecie prywatnymi samolotami członkowie rodziny królewskiej. Zaczęło się od braku pieniędzy. Od dwóch lat Jayne, absolwentka wydziału teatralnego na Harvardzie i była aktorka scen nowojorskich, nie zarobiła ani grosza w swoim zawodzie.

Kariera stolarza z prestiżowym dyplomem

"Większość z was czeka teraz kariera barmana, stolarza albo telemarketera z prestiżowym dyplomem" - tymi słowami pożegnał absolwentów jeden z wykładowców przemawiający na rozdaniu dyplomów. Jayne wzruszyła ramionami. Harwardzka mowa pożegnalna wydała się tyleż niegrzeczna, co nieprawdziwa. W końcu kto jak kto, ale ona na pewno sobie poradzi. Już podczas studiów utrzymywała się z aktorstwa. Dzięki pracy w dubbingu filmów animowanych zdołała opłacić niemałe czesne uniwersytetu. Wprawdzie role, które dostawała po studiach w nowojorskich teatrach, nie były spektakularne, za to satysfakcjonujące. Wielu początkujących aktorów na pewno by się z nią zamieniło. "Robiłam to, co uwielbiałam, zarabiałam tyle, by się utrzymać, a recenzje mojej pracy były zawsze pochlebne" - wspomina.

Sukces w Nowym Jorku zachęcił Jayne do przeprowadzki do Los Angeles. Pierwsze hollywoodzkie kroki napawały ją nadzieją: tu epizod w serialu, tam reklama czy film niezależny. Dało się żyć. Przez niemal dekadę.

Kryzys przyszedł nagle. Jayne próbowała go lekceważyć. Nie rzuci aktorstwa, które kocha, tylko z powodu przejściowych kłopotów. "Skoro nikt nie składa mi propozycji, sama sobie ją złożę" - postanowiła. Ostatnie odłożone na czarną godzinę 25 tys. dol. postanowiła zainwestować jako producentka. Rok później jej dług wynosił 40 tys. dol. Żadne z jej producenckich przedsięwzięć nie wypaliło. Dlaczego? Tak po prostu bywa, stacje telewizyjne i producenci filmowi w Mieście Aniołów dostają dziesiątki propozycji dziennie, czasem latami podejmują decyzję, czy zainwestować w dany projekt. Jeśli ktoś przychodzi do nich z kilkoma milionami dolarów w kieszeni, traktują go poważnie. Tych, którzy mają kilkadziesiąt tysięcy i dobre chęci, ustawiają w niekończącej się kolejce. A stanie w kolejce kosztuje - trzeba jeździć na spotkania, wydawać pieniądze na służbowe lunche i kolacje, opłacać pracę scenarzystów, bo każdy producent chce zobaczyć scenariusz albo przynajmniej jego próbkę. Dobrze też wynająć studio i aktorów, by nagrać przykładową scenę z projektu. No i trzeba za coś żyć.

Jayne dobrze wiedziała, że pierwsza zasada show-biznesu brzmi: "Nikt nie lubi przegranych". Przyznanie się do porażki jest jak podpisanie na siebie wyroku. Mimo że od jakiegoś czasu nie wychodziła z domu, bo nie było jej stać na benzynę ani na kawę na mieście, nie zwierzyła się nikomu ze swojego położenia. Postanowiła potraktować kłopoty jako ćwiczenie aktorskie: zagra przed światem kobietę sukcesu. Z rodzicami poszło najłatwiej. Mieszkali prawie trzy tysiące mil od niej, w New Jersey, a kłamanie o sukcesach przez telefon szło jej jak z płatka. Ze spotkań ze znajomymi z LA wymawiała się zapracowaniem.

Szoferowanie - ani dobrze płatne, ani bezpieczne

Luksusowa limuzyna, która pewnego wieczora zaparkowała pod domem Jayne, była prezentem od przyjaciółki. Ta, uznawszy, że Jayne się przepracowuje, zrobiła jej niespodziankę: zaproszenie na przyjęcie i samochód z szoferem, który je na nie zawiezie. Z samego przyjęcia nie zapamiętała zbyt wiele. Jej myśli krążyły wokół limuzyny i jej kierowcy. Miał na sobie garnitur od Armaniego, wyglądał na zrelaksowanego i zadowolonego. W czasie gdy kobiety bawiły się na przyjęciu, czytał książkę rozparty w luksusowym aucie. "To jest to! - pomyślała Jayne. - Na jakiś czas zostanę kierowcą limuzyny. Kolejne zadanie aktorskie! Spłacę długi i będę miała zabawną historię do opowiadania".

Jayne znała kilku początkujących aktorów, którzy dorabiali jako kierowcy, i wypytała ich o kontakty z firmami wynajmującymi limuzyny. Okazało się, że w stanie Kalifornia do pracy szofera limuzyny nie trzeba mieć żadnych innych uprawnień poza prawem jazdy. Aktorzy-szoferzy zachwalali ogromne napiwki, których bogaci i wstawieni klienci nie skąpili.

Kilka miesięcy pracy za kółkiem zweryfikowało obietnice. Szoferowanie okazało się niezbyt dobrze płatne, zamiast sowitych napiwków klienci zostawiali po sobie wymiociny na tylnym siedzeniu. Nie było też bezpiecznie: Jayne zdarzało się czekać godzinami pod podejrzaną knajpą, gdzie bała się wyjść do toalety. Klienci często okazywali jej pogardę, nierzadko pytając, czy świadczy też na boku usługi erotyczne. Kiedy już miała się wycofać i przyznać do porażki, na horyzoncie pojawiło się nowe zlecenie - Saudyjczycy.

Do Los Angeles miały zjechać arabskie księżniczki. Jeden z kierowców powiedział Jayne, że podczas poprzedniej wizyty Saudyjek w LA, gdzie przyjeżdżały regularnie na zakupy i zabiegi upiększające, oprócz umówionej pensji dostał 10 tys. dol. napiwku i złotego roleksa. Ponoć ci, którzy szczególnie przypadli do gustu klientom z Arabii Saudyjskiej, dostawali nawet kilkadziesiąt tysięcy napiwku. Rekordzista otrzymał ponad 100 tys. dol., a dwór królewski zabrał go potem ze sobą w podróż po całej Europie. "To mój złoty strzał. Parę tygodni pracy dla księżniczek, spłacę wszystkie długi i zacznę nowe życie" - pomyślała Jayne.

Saudyjskie księżniczki zabawiły w Los Angeles siedem tygodni. Jayne była jedyną kobietą wśród kierowców, którzy pracowali dla nich w tym czasie. Spędzała z nimi niemal całą dobę jako opiekunka, przewodniczka po mieście, baza danych o popkulturze, a czasem nawet pielęgniarka. Szybko zrozumiała, że praca daje jej jedyną w swoim rodzaju możliwość obserwowania z bliska życia kobiet, których obyczaje i prywatność są pilnie strzeżone przed oczami świata.

Notatki z obserwacji zaczęła robić jeszcze w trakcie pracy. Kilka miesięcy później miała gotowy monodram "Woziłam saudyjskie księżniczki". W 2010 roku wygrała nim prestiżowy nowojorski festiwal teatralny Fringe. Dwa lata później wydała w znakomitym amerykańskim wydawnictwie Simon & Schuster książkę pod tym samym tytułem. Książka trafiła na listę bestsellerów "New York Timesa" i przyniosła jej ogromny rozgłos. Na tyle duży, że usłyszeli o niej również Saudyjczycy.

ROZMOWA Z AUTORKĄ :

Boi się pani naprawdę czy odstawia teatr?

Zaczęło się od wiadomości na facebookowej stronie książki. Pierwsza pojawiła się fotografia szofera trzymającego w ręku moją książkę. W tle Paryż, wieża Eiffla. Podpis brzmiał: "Księżniczka kupiła pani książkę". Uznałam, że to żart albo niewinna zaczepka. Nie odpowiedziałam. Kilka tygodni później nadeszło kolejne zdjęcie. Przedstawiało jedną z bohaterek mojej książki, służącą księżniczki. Kobieta była w samochodzie, na tylnym siedzeniu, jej twarz wyrażała zażenowanie. Dopisano do niego: "Księżniczka Radżija i niania Malika chcą z tobą porozmawiać". Przeszły mnie ciarki. Nie byłam tak lekkomyślna, żeby używać prawdziwych imion bohaterek książki, ale też nie zacierałam pieczołowicie śladów. Wkrótce potem zaczęły się anonimowe pogróżki. Nagrania fragmentów mojego monodramu, które przeleżały spokojnie na YouTubie kilka lat, raptem zaczęły być masowo oglądane. Pod każdym klipem wylewano na mnie wiadro pomyj. Najpierw zablokowałam komentarze. Ale ci, którzy wysyłali pogróżki, i tak zawsze znajdowali sposób, by do mnie dotrzeć - jak nie jednym komunikatorem internetowym, to innym. Zdjęłam fragmenty spektaklu z sieci, wynajęłam agencję ochroniarską, która nauczyła mnie, jak być ostrożną i nie zostawiać zbyt czytelnych tropów.

Nie pomyślała pani o podpisaniu się pseudonimem?

Pseudonim odebrałby mi wiarygodność. Oczywiście, też nie byłabym szczęśliwa, gdyby ktoś opisał moją rodzinę, ale oni nie są prywatną rodziną, są rodziną królewską, osobami publicznymi. Podczas jednego spotkania autorskiego podeszła do mnie dziewczyna pochodząca z Arabii Saudyjskiej i powiedziała, żebym się nie martwiła pogróżkami, bo księżniczki - jak celebrytki - niby się oburzają, ale lubią rozgłos.

Jednak celebrytki żyją ze sprzedawania swojej prywatności, a księżniczki muszą się mieć na baczności. Gdyby ich mężowie lub ojcowie dowiedzieli się o jakichś ich ekscesach, mogliby je zabić. Mówimy o najbardziej ortodoksyjnym kraju islamskim świata, a nie o krewnych Kim Kardashian.

To skomplikowane. Podróżując po świecie, saudyjskie księżniczki nie muszą przestrzegać zasad, które obowiązują je w ojczyźnie. Przynajmniej nie wszystkich. W Arabii Saudyjskiej wychodzą na zewnątrz szczelnie zakryte, tylko członkowie rodziny mogą je oglądać bez czarnych szat, rękawiczek i czadoru. Kobiety nie mieszkają z mężczyznami. Mają oddzielną część domu, oddzielne sale w restauracjach, oddzielne centra handlowe. Nawet wesela odbywają się oddzielnie. Po zaślubinach kobiety idą na swoją imprezę, a mężczyźni na swoją. Tymczasem w podróży noszą duże dekolty, krótkie spódniczki, mocny makijaż. Są wyzywające.

Dlaczego w Arabii księżniczki muszą być zakryte, a na Zachodzie nie?

To pytanie, które zadałam im kilka razy. Nadal nic z tego nie zrozumiem. Może uważają, że Allah ich nie widzi, kiedy podróżują? Tłumaczyły to pokrętnie, twierdziły, że są dyskryminowane na Zachodzie, kiedy chodzą w swoich tradycyjnych strojach, bo ludzie tu są uprzedzeni do Arabów. Jedna z głównych dam dworu, kobieta o imieniu Fahima, zbyła mnie, mówiąc, że Amerykanka nigdy nie zrozumie, co to znaczy wstyd i przyzwoitość kobiety. One chodziły półnagie po LA, a mnie, gotującą się w upale w garniturze szofera, beształy jak ladacznicę.

Kiedy dostałam tę pracę, byłam podekscytowana: będę pracować z rodziną królewską! Niestety, nie było w nich nic wyjątkowego poza pieniędzmi. Byli zwykłymi, do tego niezbyt miłymi ludźmi. Nie zachowywali się jak królowie, tylko jak nuworysze. Bywali niegrzeczni, bezmyślni, głupkowaci i groteskowi. Księżniczki świetnie wtapiały się w klimat LA, interesowały je tylko zakupy, medycyna estetyczna i restauracje.

Medycyna estetyczna była głównym powodem wizyty księżniczek. Jak pani myśli, dlaczego jest tak popularna wśród kobiet, które w swojej ojczyźnie nie mogą wystawić na widok publiczny nawet centymetra skóry?

Implanty pośladków, piersi, operacje plastyczne waginy, odsysanie tłuszczu, korekcja kształtu oczu i botoks. Księżniczki cierpiały katusze, nie mogły chodzić, leżeć, siadać, ale cierpliwie szły pod skalpel. Myślę, że poprawiają swoją urodę ze smutku i z samotności. Król ma 40 oficjalnych żon. Części z nich może nie widywać miesiącami, może latami, może nie pamiętać, jak wyglądały wcześniej. Kontakty męża z żoną służą tylko prokreacji, nie buduje się między płciami intymności, bliskości. Księżniczki czują się nieatrakcyjne, brzydkie, grube, stare, bo są niekochane. Wielotysięcznych wydatków nikt nawet nie zauważa, poprawiają sobie więc humor i poczucie własnej wartości kosmicznie drogimi zakupami i operacjami plastycznymi.

Może przykłada pani do nich własne kategorie szczęścia? Człowiek Zachodu ma skłonności do narzucania innym swojej wizji wspaniałego świata.

Nie sądzę. Jest coś chorego w tym, że nastolatki wydaje się za mąż za 60-letnich facetów. Aby wyglądały bardziej dziecinnie, w noc poślubną depiluje się im całe ciało - ten zwyczaj nazywa się halawa. Nie dam się przekonać do tego, że to się mieści w kategoriach szczęścia tych kobiet. Islamska żona zawsze musi być piękna i gotowa na wizytę męża, czy ten przyjdzie, czy nie. To musi rodzić frustrację.

Problem jest bardziej złożony, nie ogranicza się tylko do spraw erotyki. Księżniczki saudyjskie mają góry złota, mogą wykupić wszystkie luksusowe butiki Beverly Hills i Champs-Élysées, ale nie mogą kupić wolności. Jedną z najważniejszych księżniczek, które spotkałam, była Zahira, piękna 40-latka, jedna z ulubienic króla. Zahira wezwała mnie kiedyś do siebie i zapytała, jak wygląda kasyno, do którego wożę codziennie jej osobistego fryzjera. Opowiadałam jej o tym, co widziałam w kasynie poprzedniej nocy, i odgrywałam scenki, naśladując utracjuszy i ich zmagania z fortuną. Księżniczka śmiała się jak dziecko, klaskała w dłonie i kazała mi powtarzać w kółko to małe przedstawienie. Sama nigdy nie zobaczy prawdziwego kasyna, nigdy nie poszłaby do takiego miejsca, jej mąż by tego nie pochwalał. Swoją wiedzę o części świata czerpie z opowieści innych. Jest skazana na imitację życia.

Młodsze pokolenie księżniczek, to, które korzysta z internetu i od dziecka podróżuje po świecie, nie próbuje łamać zakazów?

Młode księżniczki, mimo że odgrywały przede mną zbuntowane, zawsze w ostatniej chwili cofały się przed czymś, co mogłoby urazić ich ojców, jak wyjście do klubu. Patriarchatu w wydaniu saudyjskim nie da się przewalczyć przez jedno pokolenie. Życzenie ojca jest święte.

Moim zdaniem kobiety Arabii Saudyjskiej same się nie zbuntują. Ich sytuację mogą zmienić mężczyźni. Król Abdullah skończył właśnie 90 lat i jest bardzo chory. Może jego następca okaże się postępowy? Chociaż nie jestem pewna, czy to w ogóle możliwe. Rodzina królewska Arabii Saudyjskiej czerpie swoja siłę nie tylko z bogactwa, ale też z mocnego związku państwa z religią. Ich największym sojusznikiem w kraju są wahabici, reprezentujący najbardziej radykalną formę islamu. Ponieważ na terenie Arabii leżą dwa najświętsze miasta islamu, Mekka i Medyna, w języku arabskim jej król nazywa się "opiekunem dwóch świętych meczetów". Do tego dochodzi niebotyczna fortuna naftowa rodziny królewskiej. Czy zwróciła pani uwagę na to, że arabska wiosna ominęła Arabię Saudyjską? Kiedy w innych krajach wrzało, król Abdullah dosłownie zalał kraj pieniędzmi, zamknął ludziom usta - nikt nie wyszedł na ulice.

Jaka przyszłość czeka kogoś takiego jak młoda księżniczka Radżija, którą pani woziła? Podróżowała po świecie, marzyła o studiach w USA.

W rodzinie królewskiej jest mnóstwo świetnie wykształconych kobiet, mówiących perfekcyjnie kilkoma językami absolwentek prestiżowych uniwersytetów, które nigdy nie skorzystają ze swojej wiedzy. Radżii i podobnym do niej nie będzie wolno pracować. Po uzyskaniu dyplomu sprowadzi się je do domu, wyda za mąż i nakaże rodzić dzieci. Dotkną wolności, by zaraz potem ją stracić. Wszystkie kobiety, które woziłam - i księżniczki, i ich służące - zgodnie wierzyły, że kobieta powinna być oddana pod opiekę męża, że nie może być szczęśliwa, gdy jest zdana tylko na siebie. Za tę opiekę były w stanie oddać wiele. Może to najważniejsza różnica między nimi a kobietami Zachodu?

Czy praca dla Saudyjek zmieniła pani poglądy na islam?

Tak. O ile Saudyjczyków uważam za światowej klasy hipokrytów, o tyle ich służące prezentowały najpiękniejsze podejście do religii, jakie widziałam. Mówiły, że są szczęśliwe, wypełniając wolę Allaha. Były osobami radosnymi. To saudyjskie księżniczki sprawiały wrażenie nieszczęśliwych.

Ale co miały mówić te służące? Może bały się powiedzieć, co naprawdę czują? Opisuje pani w książce ich niewolniczą pracę i to, że zabiera się im paszporty podczas zagranicznych podróży.

To bym oddzieliła. Myślę, że islam miał dla nich głęboki sens, były autentycznie religijne. Co innego praca dla saudyjskiej rodziny królewskiej. To materialna konieczność.

Dwie dziewczyny zresztą nie wytrzymały i uciekły podczas pobytu. Jedna dała nogę z lotniska. Dostała paszport do ręki w kolejce do odprawy. Wykorzystała nieuwagę księżniczki i prysnęła. Druga zdecydowała się na ucieczkę bez dokumentów, z hotelu, pod osłoną nocy. Zastanawiam się nad jej losem. Przecież nie mogła pójść do saudyjskiej ambasady, boby ją deportowali. Nigdy żadna informacja o niej nie wypłynęła w mediach. Co mogła robić w USA bez dokumentów? Poproszenie o azyl nie jest proste, bo trzeba udowodnić, że było się więzionym, prześladowanym. Niedawno głośna była sprawa Kenijki, która uciekła księżniczce arabskiej w hrabstwie Orange sąsiadującym z hrabstwem Los Angeles w Kalifornii. Dziewczyna w nocy wybiegła na autostradę, złapała autostop i kazała się zawieźć na policję. Tam zeznała, że była przetrzymywana przez saudyjską księżniczkę wbrew swojej woli, bita i zmuszana do niewolniczej pracy. Zrobił się wielki skandal, księżniczkę aresztowano, wyznaczając pięciomilionową kaucję. Kaucja została natychmiast zapłacona przez saudyjski konsulat. Księżniczka oświadczyła, że dziewczyna kłamie, bo mieszka z nią w pięciogwiazdkowych hotelach, je z nią w drogich restauracjach i jest wożona limuzyną. Dziewczyna nie zaprzeczyła. Sąd oddalił sprawę. Ja bym tej dziewczynie uwierzyła, bo kobiety, które spotkałam podczas pracy z Saudyjczykami, jako służące też dostawały pokoje w najdroższych hotelach, tylko spały po dziesięć w jednym, pokotem na podłodze, podczas gdy serwis na herbatę, który księżniczki przywiozły ze sobą, miał wynajęty własny luksusowy apartament.

Śledzi pani cały czas, co słychać u księżniczek? Ostatnie doniesienia z Arabii Saudyjskiej były przerażające - parę miesięcy temu wyszło na jaw, że król Abdullah przez 13 lat przetrzymywał w zamknięciu swoje cztery córki.

Tak, śledzę wszystko. Można się było domyślać, że takie rzeczy dzieją się w Arabii Saudyjskiej, choć nigdy wcześniej sekrety dworu królewskiego nie wypłynęły na światło dzienne. W tym wypadku milczenie przerwała matka uwięzionych księżniczek Alanoud al-Fayez. Wyszła za króla Abdullaha w wieku 15 lat i urodziła mu cztery córki. Nie miała szczęścia, bo nie trafił się jej żaden syn, dlatego nie miała szansy zostać ulubienicą męża. Gdy ponad dekadę temu się z nią rozwiódł, przeniosła się do Londynu. Z dziećmi, które nie zostały wypuszczone z kraju razem z nią, komunikowała się za pomocą poczty elektronicznej. Najstarsza z córek - Sahar - postanowiła poinformować matkę o swoim położeniu dopiero po zapowiedzi ojca, że skazuje je na dożywotnie zamknięcie, a po jego śmierci dopilnują tego jego bracia. Wysłanie e-maila z wołaniem o pomoc wymagało od księżniczki Sahar dużej odwagi. To podważenie woli ojca, czyli zhańbienie rodziny, a za to grozi kara śmierci. Myślę, że matka księżniczek pobiegła z tym do mediów brytyjskich, by chronić córki. Król w majestacie prawa mógł je natychmiast ukamienować albo zagłodzić. Ale oczy świata zwrócone w tamtą stronę mogą go powstrzymać.

Za co księżniczki ponosiły karę?

Za to, że ich matka nie miała synów. Czytałam, że wiele domów w Arabii Saudyjskiej, zwłaszcza tych bogatych, bardziej rozbudowanych, wyposaża się w specjalny "pokój kary". To pomieszczenie, do którego się wchodzi przez wąski otwór w suficie. Nie ma z niego schodów ani drabiny, to pułapka. Wsadza się tam na dożywocie dziewczynę, która zdaniem jej męskich opiekunów - braci, ojca czy męża - okryła rodzinę wstydem. Jedzenie podaje się w misce opuszczanej na linie, nikt nie ma prawa z uwięzioną rozmawiać. Takie pokoje buduje się standardowo, na wszelki wypadek. Oczywiście opiekun może też od razu zabić dziewczynę. "Pokój kary" jest zdaniem Saudyjczyków dowodem wielkoduszności.

Ma pani odwagę grać jeszcze w teatrze swój monodram o Saudyjczykach?

Wystawiłabym go z radością w Polsce, jeśli mnie zaprosicie. Polska była ukochanym krajem mojego ojca. Zjechał cały świat, w czasie II wojny dużo czasu spędził we Włoszech, gdzie stacjonował jego oddział. W latach 70. wyjechał w interesach do Polski i wrócił odmieniony. Zaczął nas pakować, oświadczając, że znalazł swoje miejsce na ziemi. Nie wiem, skąd mu się to wzięło, bo nie mieliśmy żadnych polskich korzeni. Ostatecznie zaniechał tego pomysłu, ale coś zostało w domu z tej aury wyjątkowości Polski, którą ojciec roztoczył. Śledziliśmy, co się dzieje w Polsce, interesowaliśmy się polską sztuką. Moim ulubionym reżyserem jest Kieślowski.

Zapomniałabym zapytać. Dostała pani ten niebotyczny napiwek i roleksa?

Każdy z kierowców dostał co najmniej 10 tys. W mojej kopercie był tysiąc. Potraktowali mnie jak kobietę, a te - wiadomo - nie muszą zarabiać.


Wydekoltowane saudyjskie księżniczki - co robią, gdy Allah nie widzi? Fragmenty - Czasami w pracy bywało niebezpiecznie. Pewnego razu o czwartej rano tankowałam na słabo oświetlonej stacji przy opuszczonej autostradzie, kiedy zakradł się do mnie jakiś pijany debil i chwycił mnie od tyłu.

- Chodź, kotku, zabawimy się - wymamrotał mi w kark.

Nawet nie słyszałam, jak się zbliża, zauważyłam go dopiero, kiedy stał tuż przy mnie. Udało mi się go odepchnąć, ale nauczyłam się, że muszę być superostrożna, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo. Zaczęłam wozić ze sobą starą puszkę z gazem paraliżującym, który dostałam od ojca. Nauczyłam się trzymać kluczyki w ręce tak, żeby w każdej chwili móc ich użyć jako ostrej broni. Kupiłam też półmetrową latarkę Magnum, która w razie potrzeby mogła służyć za pałkę. Miałam ją w zasięgu ręki, pod siedzeniem kierowcy, i ćwiczyłam jej szybkie wyjmowanie, w razie gdybym musiała pilnie jej użyć.

Praca pociągała za sobą też inne nieprzewidziane trudności. Znalezienie czystej toalety w środku nocy i bardzo daleko od domu stanowiło nie lada wyzwanie. Zaczęłam naprawdę tęsknić za schludną łazienką i opanowałam do perfekcji sztukę błyskawicznego bezkontaktowego sikania.

Ta skomplikowana operacja wymaga użycia kilku nakładek sedesowych i stosu papierowych ręczników lub serwetek, jeśli w przybytku brakuje przyborów toaletowych, co zdarza się nadzwyczaj często. Niezbędne są również pewne umiejętności akrobatyczne. W niektórych ubikacjach przydają się mocne płuca i zdolność długiego wstrzymywania oddechu.

Lata pływania zwróciły mi się z nawiązką. Często kiedy późno w nocy czekałam na pasażerów przed którymś hotelem, pijani hollywoodczycy chwiejnym krokiem wytaczający się z holu brali mnie za prostytutkę, mimo że - jestem tego pewna - mój język ciała nie wysyłał mylnych sygnałów.

Kiedy się zbliżali, wbijałam oczy w ziemię i przechodziłam na drugą stronę, ignorując ich nawoływania. Jasno dawałam im do zrozumienia, że nie oferuję tego typu usług, nigdy w życiu. Pasażerowie często składali mi nieprzystojne propozycje, nawet jeśli właśnie wiozłam ich do domów, gdzie czekały na nich żony z dziećmi, i byli śmiertelnie obrażeni, kiedy odrzucałam ich zaloty.

- Co się tak unosisz? I tak żadna z ciebie Marilyn Monroe - protestował dziobaty czaruś, kiedy dałam mu kosza.

Kiedyś wczesnym rankiem pewien pijany dwudziestokilkuletni klubowicz zwymiotował mi w samochodzie, a następnie zemdlał. Ocknął się dopiero, kiedy usiłowałam wyciągnąć go z auta, i próbował się w nim wysikać. Wcześniej spędziłam długie godziny, wożąc go po mieście - wystawiał głowę przez okno i konwersował z transwestytami przy Santa Monica Boulevard. Chciał wynająć jednego jako prezent dla swojej nastoletniej dziewczyny.

- Muszę jej udowodnić, że ją kocham - wrzeszczał nieustannie.

Nie miałam pojęcia, do czego potrzebował pomocy transwestyty, ale na szczęście żaden z nich nie zgodził się wsiąść do limuzyny. O czwartej nad ranem mój klient nie pamiętał nawet, gdzie w Bel Air mieszkali jego rodzice. Kiedy w końcu wydedukowałam ich adres i chciałam go wysadzić, wpadł w panikę. Bał się, że mama z tatą się obudzą i go ukarzą. Odmówił wyjścia z samochodu, po czym zwinął się w kłębek na tylnym siedzeniu. Ktoś ze służby wyszedł w końcu z budynku, podziękował mi, że przywiozłam pociechę do domu, i zaniósł płaczącego dzieciaka bez upragnionego transwestyty do łóżka.

Nie spodziewałam się tego typu zachowań. Sądziłam, że praca będzie elegancka, może nawet w pewnym stopniu prestiżowa. Przynajmniej tak sobie wmawiałam. Myślałam, że będę zarabiać kokosy, wożąc na lotnisko bogatych biznesmenów, którzy po powrocie z konferencji w Szanghaju lub nad jeziorem Como będą zapraszać mnie na kolacje do Nobu i może nawet obdarowywać prezentami ze strefy bezcłowej.

Wyobrażałam sobie, jak odrzucam zaproszenia i nie przyjmuję podarunków, wyrabiając sobie w ten sposób opinię osoby z silnym kręgosłupem moralnym. Wydawało mi się, że będę miała liczne okazje przedstawienia producentom swoich pomysłów na filmy i zalążków scenariuszy. Ale to wszystko okazało się mrzonką. Pracowałam niesamowicie długie godziny i byłam tak zmęczona niańczeniem podekscytowanych turystów, którzy całonocny maraton clubbingowy na Sunset Boulevard kończyli zawodami puszczania pawia, że w ciągu dnia nie miałam siły zająć się tym, co naprawdę mnie interesowało. Na domiar złego hojne napiwki w rzeczywistości się nie zdarzały, a jeśli nawet, to bardzo rzadko. Sama praca była deprymująca i wysysała z człowieka chęć do życia.

Jako szofer widziałam, co kryje się za błyszczącą kurtyną Hollywoodu - nie spodziewałam się tego i nieszczególnie mnie to cieszyło. Przez pierwsze kilka tygodni byłam przydzielona do pracy w luksusowym hotelu w Beverly Hills zapewniającym gościom darmowy transport. Większość hoteli ma na wyposażeniu samochody do odbierania i przywożenia gości, którzy chcą wybrać się na zakupy albo zjeść kolację w niezbyt odległej restauracji. To ciepła posadka dla szofera i bardzo chętnie zostałabym tam na stałe, ale niestety byłam tam tylko w zastępstwie doświadczonego kierowcy, który przepracował dla hotelu już wiele lat i wolałby wyzionąć ducha za kółkiem niż zrezygnować z etatu.

- Żydówka? Jesteś Żydówką?

Nigdy wcześniej nie słyszałam tego pytania, a już na pewno nie tyle razy. Nawet Fausto nieustannie mi je zadawał.

- Na pewno nie jesteś Żydówką? Nie ma w tobie żydostwa? Jesteś pewna? Pewna? Pewna?

- Tak, całkowicie - opowiadałam, dodając w myślach: Naprawdę by mnie nie zatrudnili, gdybym nią była?

Na tym polegało sprawdzanie szoferów. Nikogo nie interesowało, co wcześniej robiliśmy, nikt nie domagał się referencji, nic z tych rzeczy. Miałam czystą kartotekę, co na pewno nie było bez znaczenia, ale zaskoczyło mnie, jak pobieżnie przeglądano moje dokumenty, zważywszy na to, ile musiałam się nagimnastykować, żeby wszystko im powysyłać. Nawet by się nie zorientowali, gdybym była zakamuflowaną Żydówką.

Dostałam zatem pracę szofera saudyjskiej rodziny królewskiej.

Księżniczkę Zahirę i jej dzieci, ochronę i całą świtę miało obsługiwać łącznie ponad czterdziestu kierowców. Powiedziano nam, że mamy być dyspozycyjni dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu nawet przez całe siedem tygodni. Nie będzie urlopów i jeśli będziemy domagali się wolnego, musimy się liczyć z utratą pracy.

Wkrótce okazało się, że jestem jedyną kobietą wśród wszystkich szoferów. Poznałam jeszcze dwie inne, ale bardzo szybko się wykruszyły Jedna została zwolniona po kłótni z ochroną, a druga, jak się dowiedziałam, sama prawie natychmiast zrezygnowała, bo nie odpowiadały jej długie godziny pracy.

W Arabii Saudyjskiej kobiety nie mogą prowadzić samochodu, a Saudyjczycy nie życzą sobie, żeby kobiety woziły ich za granicą. Okazało się jednak, że jestem przydatna w sposób, jakiego chyba nikt nie przewidział.

Jak zapowiedział Sami, Saudyjczycy błyskawicznie przeszli odprawę celną na lotnisku, choć podobno mieli ze sobą skrzynię pełną dolarów. Jeden z pracowników prywatnego lądowiska powiedział, że przywieźli dwadzieścia milionów zielonych. Milion dolarów w banknotach studolarowych waży około dziewięciu kilogramów i wypełnia całą walizkę Halliburton szeroką na dwanaście centymetrów.

Dwadzieścia takich walizek zajmuje skrzynię, w której zmieściłyby się zwłoki dużego człowieka. To masa mamony.

- Wszystkie grupy Saudyjczyków przyjeżdżają z kuframi pieniędzy - powiedział mi pracownik lotniska. - Zawsze tak podróżują - lubią mieć ze sobą kupę forsy i uwielbiają się nią popisywać. Niektórzy przylatują nawet własnymi boeingami 747. To dopiero kolosy. I latanie po przyjaznym niebie.

Powiedział mi, że wiele saudyjskich samolotów ma zupełnie zmienione wnętrza i wystrój przypominający pałac wezyra - na pokładzie są pluszowe siedziska wyściełane pikowanym aksamitem, olbrzymie łoża, pięćdziesięciocalowe płaskoekranowe telewizory i sauny tureckie z armaturą z czternastokaratowego złota. Jeden z saudyjskich książąt ma nawet odrzutowiec wyposażony w niewielki fortepian i bar koktajlowy. Wykonywanie utworów fortepianowych na wysokości ponad dziesięciu i pół tysiąca metrów naprawdę robi wrażenie.

Kiedy czekaliśmy przy samochodach, Fausto dał nam znak ręką, że mamy być gotowi i wypatrywać naszych pasażerów.

Ożywiliśmy się na widok członków rodziny królewskiej wychodzących z lotniska po kontroli celnej. Najpierw pojawiło się kilka grup ciemnowłosych wąsatych mężczyzn w eleganckich garniturach. Poruszali się energicznie i zdecydowanie, ale tak, jakby ciągnęli za sobą głazy - ramiona mieli wysunięte do przodu, jakby uginali się pod jakimś ciężarem. Od razu ruszyli w stronę saudyjskich wojskowych, którzy stali przy pracownikach konsulatu, i zaczęli rozprawiać z nimi ochrypłym szeptem. Nie spojrzeli nawet na szoferów ani nie zamienili z nami słowa.

Kobiety wychodziły osobno i w miarę jak pojawiały się jedna po drugiej, zaczęłam zadawać sobie w duchu pytania: Gdzie są Saudyjki? Gdzie mają hidżaby? Spodziewałam się kobiet w czarnych szatach i z zakrytymi głowami, ale panie, które wyszły z lotniska, nie wyglądały jak Saudyjki ? przypominały raczej gromadkę seksownych Brazylijek w drodze na dyskotekę. Wiele z nich miało skąpe stroje od Versacego, Gucciego i Prady, kilkucentymetrowe jaskrawe paznokcie, kruczoczarne błyszczące włosy sięgające aż do pasa i grube warstwy perfekcyjnego makijażu w ciemnych barwach. Czyżby równocześnie przyleciał jakiś samolot z Rio? - zastanawiałam się. Do grupy dołączyło kilka starszych i mniej wyzywająco ubranych kobiet, które jednak też nosiły się modnie i nowocześnie. Za nimi ciągnęła kolejna gromadka kobiet, w większości w tradycyjnych muzułmańskich strojach - skromnych i z przykrytą głową. Wiele z nich było młodych i drobnych, miało ciemną skórę i ani śladu makijażu. Wyglądały na wyczerpane.

Kiedy ruszyłam w ich stronę, sądząc, że to właśnie są saudyjskie księżniczki, jedna z półnagich opalonych i powabnych paniuś odwróciła się i rzuciła do nich coś szorstko po arabsku. W odpowiedzi cała grupa, niczym stado zawoalowanych ptaków, wzdrygnęła się równocześnie. Zdałam sobie sprawę, że sponiewierane kobiety to służące, a seksowne paniusie to księżniczki ze swoją świtą. Ponętne elegantki przeszły obok, zupełnie mnie lekceważąc, ale niemal każda służąca uśmiechnęła się i przywitała mnie skinieniem głowy. Niektóre patrzyły na mnie ze zdziwieniem, jakby chciały powiedzieć: Kto to jest? Co ona tu robi?

Sama też byłam zdumiona. Nie spodziewałam się, że przedstawicielki saudyjskiej rodziny królewskiej będą nosić się po zachodniemu. Pewien inżynier ropy opowiadał mi, że kiedy leci z Rijadu do Paryża, za każdym razem jest świadkiem niesamowitej metamorfozy.

- Siadam w pierwszej klasie obok Saudyjki, która ma na sobie długą czarną szatę, czarne rękawiczki i czador - pełny zestaw. Nie mam pojęcia, jak wygląda, bo cała jest zasłonięta.

Czasem nawet nie widać jej oczu, a na nogach ma botki, tak że nie widać jej ani kawałka skóry. Potem samolot startuje i opuszcza saudyjską przestrzeń powietrzną. Moja sąsiadka idzie do toalety, a po chwili wraca stamtąd szykowny kociak na wysokich obcasach i w bardzo mini miniówce. Chanel od stóp do głów. Ta sama kobieta. Miała te ubrania pod spodem.

To mi się zdarza podczas każdego lotu. Czasami jest ich cała grupa. Kiedy wchodzą na pokład, wyglądają jak czarna chmura, a potem nagle zrzucają ciemne czadory i przeobrażają się w roznegliżowane, błyszczące elegantki. Wtedy dopiero człowiek zdaje sobie sprawę, że Saudyjki są urodziwe. W Królestwie Arabii Saudyjskiej obowiązuje zasada, że poza domem kobieta musi być całkowicie zakryta, ale jak tyko przekroczy granicę kraju, może nosić, co jej się żywnie podoba, i Saudyjki z tego korzystają. Służące były jednak pobożne i wkrótce się okazało, że zawsze zasłaniają się całe, niezależnie od tego, czy przebywają w kraju, czy za granicą, w domu czy na zewnątrz.

Głową rodziny była księżniczka Zahira, podróżująca z siostrami, przyjaciółkami i kuzynkami, kilkoma ze swoich licznych synów i jedyną córką, o której pewna służąca powiedziała mi, że dziewczynka ?została wyciśnięta w ostatniej sekundzie ku wielkiej radości?. Księżniczka bardzo chciała mieć córkę i jej najmłodsza pociecha okazała się dziewczynką.

Nasi pasażerowie nie nieśli żadnych walizek, bo za sznurem limuzyn stały dwie wielkie ciężarówki, a w nich grupa ludzi, którzy zajmowali się bagażem. Walizek były setki, niektóre w rozmiarze volkswagena, wiele opakowanych w plastikową folię niczym olbrzymie tace z mrożonymi obiadami.

Większość miała metki Louis Vuitton, Gucci lub Coach, a za niektóre mogłabym opłacić swój roczny czynsz. Służące zostały w tyle, żeby przypilnować, czy wszystko zostało zabrane i odesłane do właściwego hotelu. Siedziały na walizkach, strzegąc bagażu, za który odpowiadały, jak kwoki wysiadujące jaja.

Saudyjczycy podróżują z rozmachem, a ich wyprawy przypominają operacje wojskowe. Potem okazało się, że pod plastikową folią kryły się meble, kosztowne jedwabne dywany, wszelkiej maści bibeloty, porcelana z Limoges, specjalne kuchenki, podgrzewacze, błyszczące srebrne tace, ozdobne pozłacane i glazurowane perskie samowary, wyśmienite kawy, herbaty, suszone owoce, ryż, fasola, zboża, przyprawy, słodycze i intensywna w smaku czekolada, którą można dostać tylko na Bliskim Wschodzie. Przywieźli cały pałac. A raczej kilka pałaców. Mieli ze sobą nawet kadzidełka.

Nie wszystkie rodziny królewskie podróżują w ten sposób. Moja znajoma, która zajmuje się dekorowaniem luksusowych rezydencji w Los Angeles, dostała zlecenie całkowitej zmiany wystroju domu, który saudyjska księżniczka miała wynająć na krótki pobyt. Znajoma za dziesiątki tysięcy dolarów stworzyła supernowoczesne wnętrze, w którym księżniczka przebywała przez tydzień. Saudyjka nie przywiozła ze sobą żadnych rzeczy i nie zabrała z Los Angeles niczego, co tu kupiła.

Okazało się, że jeden z zafoliowanych gigantów to serwis do herbaty, dla którego zarezerwowano w hotelu osobny pokój za pięćset dolarów na dobę. O każdej porze dnia i nocy służący chodzili tam, żeby parzyć herbatę dla księżniczki Zahiry i jej świty. Serwis miał świetne warunki. Nie zapewniono mu co prawda apartamentu, a tylko standardowy pokój, ale i tak za siedmiotygodniowy pobyt rachunek musiał wynieść około dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. No i miał własny balkon z widokiem na Beverly Hills. Ja od dwóch miesięcy zalegałam z czynszem i przekopywałam się przez swoją szkatułkę z biżuterią w poszukiwaniu czegoś, co mogłabym sprzedać, żeby uniknąć spotkania z szeryfem. Bardzo chętnie zamieszkałabym z serwisem.

Służące zaczęły uwijać się przy bagażach i sprawdzać, czy mężczyźni z firmy transportowej obchodzą się odpowiednio z zastawą do herbaty i resztą pałacowych skarbów. Później, w czasie pobytu, mnie też częstowały herbatą - kiedy już mnie poznały i bardzo się polubiłyśmy.

Wyprawy na zakupy z księżniczką Zahirą były męczarnią - po pierwsze dlatego, że odbywały się codziennie, czasem przez cały dzień, po drugie - ponieważ kupowała tyle chłamu. Były tego niewyobrażalne ilości. Jeśli chłopak z lotniska mówił prawdę i rodzina rzeczywiście przywiozła ze sobą dwadzieścia milionów dolarów, musieli wydać wszystko co do centa. Wiem, że rachunki hotelowe uregulowali gotówką - a płacili przynajmniej za siedem tygodni i pięćdziesiąt pokojów, w tym apartament prezydencki, który kosztował dziesięć tysięcy za dobę. Posiłki w pokojach i inne fanaberie musiały wynieść co najmniej kilka tysięcy dolarów dziennie. To wszystko daje minimum pięć milionów dolarów za siedmiotygodniowy pobyt.

Podczas wypraw na zakupy jedna z wyżej postawionych służących zajmowała się gotówką - wszystkie rachunki regulowali studolarówkami. Nikt z rodziny królewskiej nie dotykał pieniędzy. Wyjąwszy jedną młodą księżniczkę, nie widziałam, żeby ktokolwiek z nich własnoręcznie za coś płacił.

Spacerowali tylko i wybierali, a służba zajmowała się prozaicznymi transakcjami.

Jeśli dostało się w przydziale pasażera, który miał towarzyszyć Zahirze w zakupach, to praca polegała na jeździe pustym samochodem tam i z powrotem wzdłuż Rodeo Drive, po którym kobiety spacerowały od butiku do butiku. Z reguły nawet przychodziły tam pieszo, ale i tak musieliśmy czekać w pogotowiu, na wypadek, gdyby ktoś zażyczył sobie wracać i dwie przecznice do hotelu pokonać samochodem, gdyby wzywała go natura albo nagle miał dość palącego kalifornijskiego słońca. Najwyraźniej wydawanie milionów dolarów bywa wyczerpujące, a po takim wysiłku dwuminutowy spacerek może zagrażać życiu lub zdrowiu.

W rezultacie siedem do dziewięciu samochodów w żółwim tempie jechało ulicą za księżniczką i jej świtą wchodzącymi do każdziuteńkiego butiku, nawet jeśli dzień wcześniej zupełnie go ogołocili. Sprzedawcy jednak byli zawsze gotowi i doskonale przygotowani. Musieli spędzać każdą noc na uzupełnianiu towaru, bo nigdy nie brakowało torebek do wzięcia.

Od czasu do czasu jedna z młodych służących przybiegała do samochodów z siatami butów od Jimmy'ego Choo, naręczem sukienek od Diora albo torebkami Birkin z krokodylej skóry od Hermesa we wszystkich dostępnych kolorach (nawet sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów za sztukę). Elegancka kobieta, z którą chodzę na jogę, też taką ma, czarną. Powiedziała mi z dumą, że przez trzy lata była na liście oczekujących, żeby ją zdobyć i że naprawdę było warto.

Jedną z pierwszych kobiet z rodziny królewskiej, którą miałam wozić, była Fahima, kuzynka księżniczki Zahiry. Była dobrze zakonserwowaną kobietą po pięćdziesiątce ? miała silnie zarysowaną linię szczęki, głęboko osadzone, świdrujące oczy i sięgające do ramion włosy, które nosiła tak ufryzowane, że przypominały hełm. Fahima była zawsze nienagannie ubrana, nosiła modne, ale raczej tradycyjne ubrania oraz tony drogiej biżuterii. Szoferzy nie powinni zadawać pytań, można za to nawet stracić pracę, ale Fahima dość uprzejmie traktowała moją ciekawskość. Władała wieloma językami, była obyta w świecie, wiele podróżowała i z zaskakującą cierpliwością odpowiadała na pytania, które zadawałam, wożąc ją po mieście. Z reguły celem wyprawy było znalezienie jej ulubionych angielskich papierosów, które można było dostać tylko w specjalnych sklepach z tytoniem. Paliła bardzo dużo, podobnie jak wielu przybyłych z nią do Los Angeles rodaków ? nawet niektóre młode kobiety odpalały papierosa od papierosa ? a w torebce zawsze miała przenośną popielniczkę Fabergé. Saudyjczycy regularnie ogołacali większość zapasów w Beverly Hills, więc często musiałyśmy jeździć do Westwood lub Santa Monica po jej preferowane nikotynowe remedium.

Fahima nie ukrywała, że czuje się ode mnie znacznie lepsza, ale dawała mi też do zrozumienia, że zgodnie z zasadą noblesse oblige nie może mi skąpić swojej wiedzy. Nigdy otwarcie mnie nie obraziła ? jej pogarda była dużo bardziej subtelna i wyrafi nowana ? ale nie ulegało wątpliwości, że uważa mnie za istotę gorszego gatunku. Moja niewiedza i naiwność, bo tak to postrzegała, zdawały się ją bawić i dlatego traktowała mnie jak dziecko, które potrzebuje jej pomocy.

To w jej towarzystwie po raz pierwszy boleśnie odczułam, że jestem niewierną, poganką i ateistką. Próbowałam to zlekceważyć.

- Na pewno trudno ci zrozumieć wyjątkowość naszego społeczeństwa, ale skoro nalegasz, chętnie opowiem ci o naszym kraju i zwyczajach, Janni Amelio - powiedziała. - O co chciałabyś zapytać?

- Dlaczego musicie nosić abaję? - Tak naprawdę chciałam się dowiedzieć, po co Saudyjki tyle wydają na markowe ciuchy i biżuterię, skoro potem pozwalają się od stóp do głów zakutać w czarny koc, ale w ten sposób postawione pytanie byłoby niegrzeczne.

- Proszę, zrozum, Janni Amelio, że w Królestwie kobieta musi być całkiem zasłonięta, musi mieć abaję, hidżab, a czasem nawet nikab w towarzystwie każdego mężczyzny z wyjątkiem swojego syna, brata, męża i ojca. To oczywiste. Jeśli tego nie robi, to zachowuje się jak prostytutka. Kiedy jesteśmy w domu, z dziećmi, z rodziną, nie musimy się okrywać. Ale na ulicę nie wychodzimy bez abai. Nie rozmawiamy z mężczyznami, którzy nie są z nami spokrewnieni. W kawiarni nie siedzimy z nikim, kto nie jest naszym synem, bratem, mężem lub ojcem. Wcale byśmy tego nie chciały!

Zawsze gdzieś na tyłach znajduje się bardzo wygodny pokój rodzinny dla kobiet z dziećmi, gdzie czują się swobodniej - wyjaśniała.

- Ale dlaczego to kobieta ma się zakrywać? Czy mężczyźni nie mogą po prostu nie patrzyć? Czemu to ma być problem kobiety?

- Widzisz, Janni Amelio, kobiety kuszą mężczyzn. Jesteśmy kusicielkami. To leży w naszej naturze, nie możemy nic z tym zrobić. A jeśli mężczyźni ulegną pokusie - na widok kobiecego policzka, nadgarstka czy kostki -  wtedy zapanuje chaos. Dlatego kobieta się zasłania. To nasz obowiązek, inaczej nastanie chaos, z powodu którego ucierpi nasze społeczeństwo, a potem cała ludzkość.

- W takim razie czemu nie musicie się zakrywać, kiedy wyjeżdżacie za granicę? Czy Allah nie widzi was przez cały czas? - zapytałam.

- Oczywiście, ale wiele Saudyjek nie zasłania się, kiedy przyjeżdża do waszego kraju, bo to zwraca uwagę i sprawia, że jesteśmy dyskryminowane, zwłaszcza od czasu niefortunnej tragedii z 11 września. Ale w Królestwie musimy się zakrywać, w przeciwnym razie grozi nam aresztowanie za nieprzyzwoitość. Takie jest prawo, oczywiście. Saudyjkom chodzenie bez zasłony przynosi wstyd. Amerykanki nie są w stanie tego zrozumieć - powiedziała.

Pewnego popołudnia musiałam odebrać przyjaciółkę księżniczki Zahiry, Amsę, po zabiegu w jednej z klinik przy Spaulding Drive w Beverly Hills. Mniej więcej pięćdziesięciopięcioletnia Amsa miała obfite kobiece kształty, farbowane mahoniowe włosy, mocno zaznaczone henną brwi i szorstką skórę z białymi plamami. Nie była może miss piękności, ale miała przyjazne usposobienie i traktowała innych dużo życzliwiej niż większość znanych mi Saudyjek. Darzyłam ją dużą sympatią. Nie wiedziałam, jak dużo czasu spędziła w klinice, może kilka godzin, a może kilka dni. Powiedziano mi tylko, że mam ją odebrać w południe. Czekałam. Pod wieczór w końcu wywieziono ją na wózku przed szpital. Cały czas traciła przytomność. Odprowadzająca ją pielęgniarka poinstruowała mnie, jak mam postępować z Amsą w drodze do domu, po czym natychmiast wróciła do szpitala. Na górze już się niecierpliwili, a ona musiała się zająć pozostałymi pacjentami. Jak tylko siostrzyczka zniknęła z pola widzenia, Amsa odpłynęła.

- Amsa! Amsa! Obudź się! No dalej, pobudka! - Klaskałam jej przed twarzą, ale ona oni drgnęła. Do jasnej cholery, ona się nie ocknie - myślałam. Nie ma mowy, żeby udało mi się załadować ją w tym stanie do auta.

Rozejrzałam się i zauważyłam, że z windy prowadzącej do garażu wychodzi kilka Saudyjek, a wśród nich kuzynka Amsy, Sadżida, która miała wizytę kontrolną u tego samego lekarza.

Szła sztywno i z ogromną trudnością, bo przed tygodniem usunięto jej halluksa i nosiła teraz specjalny but ortopedyczny, żeby chronić gojący się paluch. Miała również gruby bandaż wokół twarzy, więc najwyraźniej upiększała się od stóp do głów.

Kuzynki były do siebie tak podobne, że mogły uchodzić za siostry, ale Sadżida lepiej mówiła po angielsku. Miała w Stanach rodzinę i regularnie odwiedzała oba wybrzeża.

- Sadżido? Mogłabyś powiedzieć coś do Amsy po arabsku?

Pomożesz mi ją ocucić? Powiedz, że nie dam rady wsadzić jej do samochodu, jeśli nie oprzytomnieje - poprosiłam, podchodząc do niej.

- Nie przerywaj. Rozmawiam z synem w Waszyngtonie - rzuciła, po czym przycisnęła telefon do ucha i zaczęła się oddalać.

Już wcześniej oznajmiła mi, że jej syn jest bardzo wpływowym biznesmenem i źródłem matczynej dumy. Jak wspominałam, w saudyjskiej rodzinie synowie mają bardzo ważną pozycję - do tego stopnia, że kiedy kobieta urodzi chłopca, to potem określana jest jego imieniem, na przykład Umm Amad, matka Amada.

- Amad jest teraz w interesach w Waszyngtonie, dystrykt Kolumbia - oznajmiła, jakbym nie wiedziała, że chodzi jej o stolicę.

- Przepraszam, nie wiedziałam, że rozmawiasz przez telefon. Chodzi o to, że Amsa...

Doskonale zdawałam sobie sprawę, że konwersuje przez komórkę. Miałam jednak nadzieję, że Umm Amad przerwie na chwilę swoją ważną rozmowę, żeby pomóc nieprzytomnej krewnej. Przeliczyłam się.

- Musisz poczekać. Syn mnie potrzebuje - ucięła i odeszła.

W ogóle nie przejęła się tym, że jej kuzynka jest nieprzytomna.

Zastanawiałam się, czy nie wyjść na górę i nie poprosić o pomoc, ale nie chciałam zostawiać Amsy samej.

Zadzwoniłam z komórki do hotelu.

- Mogę prosić z pokojem 1205?

- Jak nazywa się gość?

- Nie wiem... nie znam nazwiska. Pokój 1205.

- Przepraszam, ale nie mogę połączyć pani z pokojem 1205, jeśli nie poda pani nazwiska gościa.

- Nie ma nazwiska! - odpowiedziałam.

- Przepraszam, ale nie mogę połączyć pani...

- Chodzi o to, że jest dużo nazwisk. To pokój ochroniarzy saudyjskiej rodziny królewskiej, która zajmuje dwunaste piętro. Całe dwunaste piętro. I jedenaste i... Czy pani jest nowa? Pracuję dla nich. Proszę mnie natychmiast połączyć. Dziękuję za pomoc.

Odebrał Boyd. Zakłuło mnie serce. Ten pompatyczny dureń był strasznie zadziorny. Najprawdopodobniej nie powiodło mu się w zielonych beretach, a teraz uważał się za strasznego ważniaka, bo dowodził ochroną odwiedzających Los Angeles VIP-ów, którzy wymagali opieki podczas kupowania trzystu torebek na Rodeo Drive. Chciał wiedzieć, czemu jeszcze nie wróciłam z Amsą, skoro czekały na mnie inne obowiązki - sugerował, że celowo przesiaduję przy klinice, bo może sprawia mi to przyjemność. Pewnie słyszał o mojej słabości do pooperacyjnych ekscesów i omdlałych pacjentek.

- Jesteśmy na parkingu, Amsa straciła przytomność. Pielęgniarka wywiozła ją na wózku, a potem nas zostawiła. Boyd, ja nie dam rady sama wsadzić jej do auta. Waży co najmniej dziewięćdziesiąt kilo, poza tym chyba ma implanty w pośladkach! Kazali mi nie dotykać jej tyłka. Jak mam ją włożyć do SUV-a, skoro nie mogę dotykać jej tyłka? Musisz mi przysłać kogoś do pomocy.

Amsa zaczęła jęczeć.

- O, chyba się budzi. Oddzwonię - powiedziałam i rozłączyłam się.

Amsa wybuchnęła płaczem.

- Już dobrze, Amso, wszystko jest dobrze - uspokajałam ją. - Wiem, że siedzenie sprawia ci ból, ale niedługo poczujesz się lepiej.

Potem wymamrotała coś, nad czym musiałam się dłuższą chwilę zastanowić. Brzmiało to jak "śliczny tyłeczek, twój taki śliczny tyłeczek".

- Och - mruknęłam, kiedy zrozumiałam, co mówi.

Bardzo miło z jej strony, że umierając z bólu, prawiła mi komplementy. Najwyraźniej miała jednak omamy - mimo wieloletnich ćwiczeń ta część ciała nigdy nie była moim atutem.

Chciałam okazać jej wdzięczność, ale nie wiedziałam, jak się odnieść do tego typu komentarza, zwłaszcza wygłoszonego przez starszą kobietę, której właśnie wszczepiono baloniki w pośladki.

- Szukran, Amso. Insza'Allah twój tyłeczek będzie wkrótce tak samo piękny. Insza'Allah.

- Insza'Allah - jęknęła.

Korzystając z okazji, natychmiast dorzuciłam:

- Insza'Allah, Amso. Ale teraz Allah chce, żebyś wsiadła do samochodu. Właśnie tak. Chce, żebyś do niego wsiadła.

- Potem będziesz mogła wrócić do hotelu i położyć się do miękkiego łóżeczka. Oczywiście położyć się na boku, w mięciutkim łóżeczku. Dobrze, Amso? Poczekaj, poproszę tylko o pomoc parkingowych.

Podbiegłam do pilnujących parkingu mężczyzn.

- Hey, guapos, pueden ayudarme por favor? Hmm, yo quiero levantarla a ella para arriba en dentro el SUV? Por favor? - wydukałam. Nie mam pojęcia, dlaczego właśnie wtedy postanowiłam poćwiczyć swój marny hiszpański.

- Spokojnie, pomożemy - odpowiedział w końcu jeden z nich idealną angielszczyzną.

Musieli być przyzwyczajeni do pacjentów po operacjach, bo natychmiast załapali, w czym tkwi problem. Sprawnie otoczyli Amsę i zaczęli ją podnosić. Od razu jednak sytuacja się skomplikowała. Amsa wyła z bólu. Pewnie parkingowi nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z implantami w pośladkach.

- Cuidado! - krzyknęłam. - No toca el culo! Nie dotykajcie jej tyłka.

Amsa wrzasnęła jeszcze raz i zemdlała.

...

Saudyjczycy byli tylko ludźmi, nie było w nich nic wyjątkowego, poza pieniędzmi. Byli nie tylko zwyczajni, ale też niezbyt mili. Nie zachowywali się jak królowie.”  - Przyznaje Larson

„Kobiety wychodziły osobno i w miarę jak pojawiały się jedna po drugiej, zaczęłam zadawać sobie w duchu pytania: Gdzie są Saudyjki? Gdzie mają hidżaby? Spodziewałam się kobiet w czarnych szatach i z zakrytymi głowami, ale panie, które wyszły z lotniska, nie wyglądały jak Saudyjki – przypominały raczej gromadkę seksownych Brazylijek w drodze na dyskotekę. Wiele z nich miało skąpe stroje od Versacego, Gucciego i Prady, kilkucentymetrowe jaskrawe paznokcie, kruczoczarne błyszczące włosy sięgające, aż do pasa i grube warstwy perfekcyjnego makijażu w ciemnych barwach. Czyżby równocześnie przyleciał jakiś samolot z Rio? ” - Fragment z opowieści „Woziłam arabskie księżniczki”, której autorką jest Jayne Amelia Larson.

...

Najnowsza opowieść Larson, byłej nowojorskiej aktorki, o arabskich księżniczkach przyniosła jej ogromny rozgłos. Autorka książki odkrywa przed światem drugie oblicze Saudyjek.

Zatrudniona, jako szoferka dla saudyjskich księżniczek podczas wizyty w Ameryce, przyszła autorka książki zobaczyła wszystko to, co arabki skrzętnie ukrywają przed najbliższymi i cały światem. Wynajęty za kilkadziesiąt tysięcy dolarów pokój dla serwisu do herbaty, walizki pełne pieniędzy, niekończące się zakupy w najdroższych butikach i serie operacji plastycznych traktowanych równie lekko, co wizyta u fryzjera to tylko kilka z historii, jakich świadkiem była aktorka.

Jayne Amelia Larson, absolwentka wydziału na Harvardzie, przez długi czas występowała w nowojorskich teatrach. Pieniądze,jakie otrzymywała z zagranych ról, wystarczały jej na skromne życie. Po pewnym czasie młoda, ambitna aktorka zapragnęła czegoś więcej. Dlatego, przeprowadziła się do Los Angeles, gdzie początkowo radziła sobie nawet bardzo dobrze. Odłożone pieniądze postanowiła zainwestować, jako producentka. Niestety żadne z jej przedsięwzięć nie wyszło i po jakimś czasie znalazła się w dużych finansowych tarapatach. Ostatnią myślą dla aktorki było porzucić ukochany zawód. Pewnego dnia wpadła na pomysł, że zatrudni się, jako kierowca limuzyny. Liczyła, że w ten sposób zarobi szybko pieniądze, spłaci długi, a tymczasowe zajęcie posłuży jej, jako kolejne aktorskie wyzwanie.

Pewnego dnia nadeszło zlecenie, które odmieniło życie aktorki. Do Los Angeles przyjechały arabskie księżniczki. A Jayne była ich kierowcą, co ciekawe jedyną kobietą pracującą, jako szofer w tym czasie. Praca dla arabskich księżniczek, dała jej niepowtarzalną okazję do obserwowania z bardzo bliska kobiet, których życie jest strzeżone przed światem.

Podczas swojej pracy sporządzała wiele notatek o arabskich kobietach. Kilka miesięcy później miała już gotowy monodram „Woziłam saudyjskie księżniczki”. W 2010 roku wygrała nim prestiżowy nowojorski festiwal teatralny Fringe. W końcu wydała książkę pod tym samym tytułem. Książka trafiła w bardzo szybkim czasie na listę bestsellerów „New York Timesa”.

“Myślałam wyłącznie o pieniądzach. To trudne skonfrontować się z taką postawą. Kiedy pisałam książkę musiałam przyznać się przed samą sobą. Nie byłam ofiarą, byłam współwinna, nieprzymuszona weszłam na tę ścieżkę, słuchałam rozkazów, dawałam się poniżać, bo myślałam o zarobku. Tymczasem Saudyjczycy zapłacili mi fatalnie za moją pracę i odlecieli.” - Autorka książki tłumaczy w jednym z wywiadów, jak wytrzymywała z księżniczkami.

Saudyjki mają wszystko, co można kupić za pieniądze, ale żyją w złotej klatce. Kim są tak naprawdę arabki? Co zobaczyła bohaterka książki, szoferka? Co robią arabskie księżniczki za granicą? Czy ubiory od wielkich kreatorów mody zastępują im prawdziwe szczęście? Odpowiedzi na te pytania i mnóstwo ciekawych historii z życia arabskich księżniczek znajdziemy w najnowszej książce Larson.


Recenzja redakcji. Najbardziej podoba mi się w tej książce to, że nie musiałem się starać, żeby poznać tak wiele faktów wiążących się ze specyfiką arabskiej kultury. Jayne Amelia Larson nie tylko opowiada nam o swojej misji szoferowania arabskim księżniczkom, ale zdradza nam, co stoi za ich zachowaniem i jak wygląda codzienność Arabek, nawet tych pochodzących z najwyższych sfer. Dowiemy się, dlaczego opuszczając ojczyznę, arabskie kobiety przebierają się w zachodnie odważne kreacje, za co robią zakupy, jak zachowuje się królewska sfera.

Autorka opowie nam też przy okazji o sobie - o tym, jak nie udało jej się zostać aktorką i jak to jest być jedyną kobietą w gronie szoferów-mężczyzn. Książka jest niezwykle przystępna, świetnie napisana, narrację cechuje znakomite poczucie humoru. I ta wiedza! Wiedza, której nigdy nie za mało! Serdecznie polecamy tą lekturę.

Jayne Amelia Larson miała swoje wielkie marzenia: chciała być gwiazdą Hollywood. Była już aktorką teatralną i filmową, pisała scenariusze, dubbingowała, zajmowała się scenopisami i produkcją. Jednak największym marzeniem Jayne było to, żeby stać się sławną aktorką, która może przeobrażać się dla milionów, może być kim zechce. Wiadomo, nie wszystkie nasze marzenia się spełniają, a żyć z czegoś trzeba.

Jak to się stało, że ta ambitna kobieta została szoferem? Otóż pomógł przypadek - nie chciała wracać pijana do domu po pewnym przyjęciu i wraz z przyjaciółką pojechała limuzyną. Po miłej pogawędce z szoferem Tyronem, Jayne podjęła decyzję - tymczasowo może zająć się taką pracą i wozić bogaczy po Los Angeles a kiedy trochę podreperuje budżet, zacznie starania o spełnienie marzeń.

Po kilku miesiącach bycia szoferem, bohaterka nie była jednak zadowolona z tej pracy. Dziwni ludzie z ogromnie zaskakującymi pomysłami a do tego mnożące się problemy, jak choćby ze znalezieniem wieczorem czystej toalety. Ale los miał dla niej niespodziankę - wszyscy w branży mówili o przyjeździe rodziny królewskiej z Arabii Saudyjskiej. Kiedy udało jej się pozytywnie przejść wszystkie etapy rozmów kwalifikacyjnych, mogła powiedzieć o sobie, że przez najbliższe siedem tygodni będzie woziła arabskie księżniczki. Już na lotnisku Jayne doznała szoku! Poszukiwała kobiet ubranych w typowe stroje, zakrywające całe ciało, a tymczasem okazało się, że owszem przyleciały i takie, ale... są to służące i nianie.

A księżniczki jak motyle wydobyte z kokonów, przeobraziły się na pokładzie samolotu i na amerykańskiej ziemi będą stąpać w szpilkach i mini spódniczkach. Kolejnym wstrząsem był fakt, że Saudyjczycy przywieźli ze sobą ogromną ilość gotówki: podobno dwadzieścia milionów dolarów, a także wyposażenie niemal całego pałacu. Dla herbacianego serwisu został wynajęty w hotelu cały pokój. A jeśli policzyć członków rodziny królewskiej i cały sztab ludzi, którzy się nimi zajmują: lekarze, nianie, służące, sekretarki, nauczyciele, trenerzy, kucharze, masażyści i fryzjer to naprawdę wyprawa do Beverly Hills była istną pielgrzymką.

Jednak z kosztami nikt się tutaj nie liczył. W sklepach zakupy były istnym szaleństwem, nikt nie oczekiwał reszty, wszystko kupowano wręcz hurtowo, szoferów wykorzystywano niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę. Każda zachcianka Saudyjczyków była jak rozkaz, bowiem za drobnostkę można było pracę stracić. A chodziły słuchy o świetnej premii na koniec pobytu zacnych gości. Któż by się nie skusił?

Jayne napisała bardzo ciekawą autobiografię. Wprawdzie  zmieniła imiona i chronologię wydarzeń, ale wszystko po to, by lekturę czytała się przyjemniej. Sama stwierdziła, że gdyby chciała opisać totalnie wszystkie osoby, których cechy wykorzystała w książce, byłby to niezły tłum, stąd kondensacja osób i zdarzeń. Książkę czytało mi się naprawdę przyjemnie i płynnie.

Między innymi ze względu na tematykę - świat szoferów w Ameryce oraz kobiet o różnych pozycjach z krajów arabskich nie były mi dotychczas zbyt dobrze znane. Autorka dzięki wykorzystaniu humoru, ironii, samokrytyki oraz wyobraźni wciągnęła mnie zupełnie w swój świat na przestrzeni siedmiu tygodni. Nie miałem czasu się nudzić, podobnie jak ona - jedyna kobieta-szofer saudyjskich księżniczek.

Przezabawne było dla mnie poznawanie kolejnych dni z życia kogoś, kto dostał kilka tygodni życia w nowoczesnym kraju. A czas ten był skrupulatnie wykorzystywany w zależności od wieku i pozycji społecznej. Starsze wiekiem księżniczki poddawały się zabiegom upiększającym, młodsze zakupom na miarę gwiazd Hollywood, natomiast służącym wystarczał sklep "Wszystko za 99 centów". Jakże różnie pojmowane jest szczęście...

Książka znacznie przybliżyła mi relacje damsko-męskie w Arabii Saudyjskiej, zasady noszenia hidżabów oraz traktowania podwładnych. Niejednokrotnie śmiałem się czytając lekturę, były też chwile, że łzy stawały mi w oczach lub wzbierała złość. Jednak uważam, że jest to tytuł, który warto zapamiętać, by móc sięgnąć we właściwym momencie - gdy najdzie nas chęć poznania obcej kultury. Zaś lekki język sprawi, że będzie to mile spędzony czas.


Tytuł oryginału: Driving the Saudis. (A Chauffer's Tale of the World's Richest Princesses (and their servants, nannies and one royal hairdresser)
Wydawnictwo: Znak Literanova
Data wydania: 16 czerwca 2014
Liczba stron: 304
Kategoria: literatura współczesna
Język: angielski, polski

No hay comentarios:

Publicar un comentario

Popularne posty